Od lat zajmuję się szkoleniami, jeżdżę po kraju i spotykam się z dekarzami. Znam pewnego dekarza, który ma gruby zeszyt i w nim zbiera przepisy kulinarne. Potrafi w restauracji podpytać kucharza, jak się robi daną potrawę. Czy redakcja Dachów czasem nie pomyliła tematu artykułu? Nie, chociaż o kulinariach będzie wiele.

A przy okazji, zdaje się, że jest taka firma, która organizuje dobre szkolenia…
Na podstawie wieloletniej praktyki i spotkań z ludźmi z branży doszedłem do wniosku, że wielu dekarzy mogłoby być kucharzami. Lubią gotować, no i oczywiście dobrze zjeść. W sumie to ja się wcale nie dziwię – cały dzień na powietrzu, czasem zimno, czasem mokro, chciałoby się coś ciepłego i smacznego na ruszt wrzucić.
Kulinarna procedura
W zakresie kulinariów ja też mogę się nieskromnie pochwalić i reklamować, a tobie czytelniku, polecam kiedyś postąpić według poniższej procedury – zdradzę teraz jeden z moich ulubionych przepisów kulinarnych.
Potrzebny będzie jeden garnek i jedna patelnia, aby w 15 minut przygotować obiad. No to start. Wstawiam wodę na makaron i zanim on się ugotuje to obiad mam gotowy. Siekam jedną cebulę i kroję w kostkę 3–4 plasterki boczku. Wrzucam to na patelnię z rozgrzanym olejem. Obieram trzy, cztery spore ząbki czosnku, kontrolując i mieszając to co na patelni zaczyna przyjemnie pachnieć. Kroję ten czosnek na plasterki lub zgniatam w wyciskarce do czosnku i jak cebulka z boczkiem przyrumienią się to dorzucam czosnek. Podsmażam chwilę razem i mieszam drewnianą łyżką. W międzyczasie wyjmuję z opakowań trzy rodzaje sera pleśniowego i odkrawam z każdego mniej więcej po pół porcji. Na desce kroję je w plastry lub kruszę na kawałki. Nie ma znaczenia jakie to są sery, ważne aby były różne, bo wówczas smak jest bogatszy, ciekawszy. Jak nie ma trzech, to można dwa. Jednego może być więcej drugiego mniej. Potrawa sprzyja eksperymentowaniu i zmianom. Dorzucam je do patelni, zmniejszam ogień i mieszam aby sery rozpuściły się. Woda na makaron zazwyczaj już się gotuje, więc do wrzątku dodaję sól i wrzucam makaron – muszelki, świderki czy wstążki. Wracam do patelni i mieszam wszystko, aby rozpuścić cały dodany ser. Na końcu dodaję jedną małą śmietanę „osiemnastkę”. Jak robię większy obiad, to dodaję więcej sera i duże opakowanie śmietany. Jak już wszystko wymieszam, to zdejmuję z ognia i dodaję tylko dwie rzeczy. Pierwsza to pieprz. Nie dodaję soli do sosu, bo sery są przecież słonawe. Kto lubi bardziej pikantne, to więcej pieprzu może dodać. Druga to drobno posiekana natka pietruszki. Niewiele, ale dodaję, bo natka pietruszki daje potrawie przyjemną świeżość i aromat. Ale natki dodawać w sumie nie trzeba. Podgrzewam wszystko, mieszam i odstawiam. W tym czasie powinien już być gotowy makaron. Pilnuję, aby był „al dente” – lepiej ciut twardy niż odrobinę rozgotowany. Odcedzam go, nie przelewam zimną wodą. I teraz mam dwie możliwości. Albo wrzucam makaron na patelnię i mieszam z sosem, muszę w takim przypadku dysponować odpowiednio pojemną patelnią. Albo wykładam makaron na talerze i polewam go sosem z patelni. Obiad gotowy w kwadrans. Potrawa jest aromatyczna, sycąca i w sumie tłusta. Przy wolnym dniu można do niej sięgnąć po białe wino.
Mojego chwalenia się jeszcze nie koniec. Umiem zrobić wyśmienity sos z tuńczyka, sos boloński do spaghetti i zupę pomidorową, do której lubię dodać gruszkę. Umiem też upiec kawałek mięsa drobiowego czy polędwiczki wieprzowe. I co? Nieźle? Mam czasem ochotę kupić sobie porządny profesjonalny fartuch. Nieco później zadam Ci czytelniku jedno pytanie, bo teraz przejdziemy do dachów.
Moje podróże i wystawne „obiady dachowe”
Jak mówiłem, jeżdżę po Polsce i spotykam się z dekarzami. Niekiedy nawet wylądujemy w jakiejś restauracji i zjemy coś smacznego – i znów kuchnia. Rozmawiamy o dachach, materiałach i detalach. Jeżdżąc odwiedzam także różne budowy. Niektóre inwestycje są skromne, a inne – imponujące. Niezależnie od rozmachu architektonicznego, dekarze robią na nich swoją robotę i wkładają w tę robotę swoje umiejętności, przemyślenia techniczne i nierzadko kunszt. No i lubią, jak się to doceni. Lubią się tym tak po ludzku pochwalić.
Czasem widzę pięknie zrobiony dach z idealnie w linii układającymi się grzbietami dachówek obserwowanymi pod różnymi kątami. Czasem widzę pięknie zrobiony dach z ciekawymi i przemyślanymi obróbkami szczytowymi. Czasem widzę pięknie zrobiony dach z niestandardowymi wykończeniami na kominie. Te prace dekarskie czy blacharskie wykonywane są według pewnych wypracowanych przez rzemieślnika procedur. Gdzieś się nauczył podstaw, potem dodał swoje pomysły, aż w końcu wypracował najlepszą kolejność prac. Czyli stworzył standard i procedurę właśnie. Stworzył swój „przepis” na piękny, dany element dachu. Inna procedura dotyczy rozmierzania i łatowania, inna procedura dotyczy wykonania kosza, a jeszcze inna powiedzmy wiatrownicy. Układanie dachu składa się z kilku, czy kilkunastu konkretnych procedur, algorytmów. Z takich przepisów kulinarnych na smaczną „zupę z grzbietu”, czy pyszny „sos kominowy” dekarz gotuje dla klienta wystawny „obiad dachowy”.
Podstawowe błędy i proste pytania
Zdarzają się takie dachy, na których widzę wyjątkową staranność w takich czy innych elementach, ale w oczy rzuca się podstawowy błąd – widoczny od razu albo po podniesieniu jednej dachówki. Zależy na jakim etapie prac odwiedzam budowę. Te błędy dotyczą najczęściej złamań zasad wentylacji lub zasad doboru warstwy wstępnego krycia. Czasem taki błąd jest robiony nieświadomie, a czasem niestety z pełną świadomością. Nieświadome błędy to brak znajomości zagadnienia. To jednak nie usprawiedliwia. Świadome błędy to często poddanie się presji klienta, który wychodzi z założenia, że… jego pieniądze – jego decyzje. To niestety też nie usprawiedliwia. Profesjonalizm to profesjonalizm.
I tu chciałbym przywołać tekst, jaki ukazał się w Dachach w wydaniu 9/2018. Traktuje on o perypetiach właściciela domu, na którym dach pokryty był blachodachówką Quadro. Pierwszy wykonawca nie poradził sobie z pokryciem, a drugi nie tylko dał sobie radę, ale podszedł do tematu z pełną odpowiedzialnością, chociaż blachodachówkę Quadro miał „na warsztacie” po raz pierwszy w życiu. No i wykazał się twórczą odwagą i rzemieślniczym kunsztem. W samym tekście pojawia się kilka interesujących pytań, które są tak trafne, że mogłyby być przyczynkami do napisania kolejnych obszernych tekstów na temat rzemiosła. Zacytuję fragment:
Czy inwestor był zbyt wymagający? Czy w ogóle inwestor może być zbyt wymagający? Czy firma dekarska nie posiadała wystarczających umiejętności i wykazała się złą wolą? Czy tylko inwestor ma ponosić koszty błędów, jakie popełnia wykonawca? Gdy wykonawca popełni błędy, czy jest usprawiedliwiony i rozgrzeszony, gdy tych błędów inwestor nie widzi?
Trzymając się gastronomicznych podobieństw zauważmy, że przecież w restauracji po posiłku kelner pyta, czy smakowało i dopiero wtedy przechodzimy do kwestii rachunku i ewentualnego napiwku. Jedynie w fastfoodach najpierw płacimy za posiłek – w sumie marnej jakości – a dopiero potem go dostajemy. Mało tego, przy kasie stoi puszka na napiwek, który oczekiwany jest przed zrealizowaniem zamówienia. A to jest dla mnie już całkowicie niezrozumiałe.
Wracając na dekarskie podwórko podkreślić trzeba, że błędy i wpadki każdemu się zdarzają. Powody powstania tych błędów mogą być różne. Ważne są wnioski wyciągane z takich sytuacji. A przecież jest taka możliwość, żeby rozszerzyć swoją wiedzę, wymienić się doświadczeniami, czy obserwacjami. Przedyskutować jakieś zagadnienie techniczne. Wystarczy pojechać na rozsądne szkolenie.
Wyuczone procedury
Wrócę teraz do mojego przepisu, którym podzieliłem się na początku tekstu i zadam Ci czytelniku w tym momencie pytanie, o którym wspomniałem. Jak już wiesz, znam parę przepisów, algorytmów kulinarnych, procedur postępowania. Ale… czy to znaczy, że ja umiem gotować? Otóż nie. Ja po prostu nauczyłem się tych kilku procedur (powiedzmy sobie szczerze – nieskomplikowanych) i każdorazowo je odtwarzam. Jeśli coś mi gdzieś przypadnie do smaku, to tę procedurę przyswajam i uczę się jej w pewnym sensie na pamięć. Oczywiście, cieszy mnie to, że raz do jakiegoś sosu dodam więcej bazylii, raz więcej oregano, a raz tymianku. Gdzieś nauczyłem się podstaw, potem dodałem swoje przyprawy, aż w końcu wypracowałem najlepszą kolejność prac, aby posiłek był sprawnie przygotowany. Jednak nie znaczy to, że umiem gotować. A zakup pięknego profesjonalnego fartucha nic nie zmieni. Nie jest to moja profesja. Nie biorę za to pieniędzy. Nie pouczam szefów kuchni.
Profesjonalizm i rachunek sumienia
W momencie, kiedy decydujemy się na wykonywanie jakiegoś zajęcia za pieniądze, oczekuje się od nas znajomości tematu. A koszt dachu to powiedzmy kilkadziesiąt tysięcy złotych. To równowartość nowego samochodu. Czy kupując auto w salonie mam za te kilkadziesiąt tysięcy złotych takie nowiuteńkie, sprawne i nieśmigane, czy może ma on niesprawne światła oraz regulację położenia fotela, nie ma filtru powietrza i muszę zacząć jego użytkowanie od naprawy? Zauważmy jeszcze to, że przecież kupując auto nie widzę, czy w środku jest ten filtr powietrza. A może mam jeździć takim niesprawnym, płacąc pełną kwotę? A czy jakiś upust cenowy załatwi sprawę? Przecież jeździ, do środka deszcz się nie leje. Należałoby się jednak spodziewać, że brak filtra powietrza pociągnie za sobą w przyszłości pewne niemiłe dla żywotności silnika konsekwencje.
„Każdemu z nas jest czasem potrzebny rachunek sumienia” – zacytuję na koniec jeszcze jeden fragment ze wspomnianego artykułu z Dachów 9/2018 i raz jeszcze zastanowię się, czy ja jestem kulinarnym profesjonalistą, czy umiem gotować… ?
W słowie, „profesjonalizm” zawartych jest parę innych pojęć – jak chociażby „odpowiedzialność”. Nie ma problemu, jeśli się rozwijamy zawodowo i przy okazji robimy jakieś błędy. To naturalne. Trudniejszą sytuację mamy, gdy ciągle powtarzamy te same błędy i nie mamy chęci na rozwój i korektę.
A przy okazji, zdaje się, że jest taka firma, która organizuje dobre szkolenia…
Przemysław Spych,
doradca techniczny Braas
Źródło: Dachy, nr (228)